How to eat crab and the other American food stories

Trzy lata temu, podczas naszej pierwszej wyprawy do Stanów, był osobny post Thomasa o autach. Tym razem będzie mój o jedzeniu. Bo południowo-wschodnie USA to kulinarne zagłębie. Zapomnijcie o burgerach i stekach! Przed Wami prawdziwa uczta multi-kulti. Przy okazji polecamy kilka sprawdzonych miejsc, gdyby ktoś kiedyś był akurat w pobliżu.

fullsizeoutput_75f

Jeśli wybrzeże Florydy, to oczywiście ryby i owoce morza. Jako pierwsze moje ukochane Ceviche, czyli sałatka z surowej ryby, zamarynowanej w limonce i przyrządzonej z dodatkiem cebuli, papryczki czili i (ta akurat wersja) awokado. Do tego kieliszek świeżego Sauvignon Blanc, widok na wodę i jest idealnie :) Zdjęcie zrobione w St. Petersburgu, nazwy miejsca niestety nie pamiętam, ale chwalili się, że są jedyną restauracją na przystani ;)

Zostańmy przy owocach morza. Burger z ostryg (to już Savannach, więc stan Georgia, ale wciąż blisko wybrzeża Atlantyku) w Tubby’s Seafood (duży plus za ceny, lokalizację i swojski klimat), ciastko krabowe – wyglądało ładniej niż smakowało, ravioli z homarem – ciekawe, choć jak dla mnie zbyt mdłe i na koniec królowa balu na South Beach w Miami – paella z owocami morza (to wielkie na środku to krab), którym objadłaby się pięcioosobowa rodzina i której zjedzenie kosztowało nas bardzo dużo umiejętności manualnych (swoją drogą – nigdy nie idźcie na kolację na Ocean Drive po zmroku, to kosztuje zbyt wiele nerwów i pieniędzy..).

Jak Miami, to wiadomo – kubańska kuchnia, czyli dużo mięsa i frytury. Raczej nie mój gust, ale oczywiście musiałam spróbować. Krokiety z kurczakiem, szynka i serem oraz Ropa Vieja, czyli coś w stylu gulaszu z poszatkowanej wołowiny w sosie ze świeżych pomidorów (smaczne, dobrze przyprawione) w restauracji Sazon na North Beach w Miami (obsługa bardzo miła, choć trudno się dogadać po angielsku, przyzwoite ceny). Tacos z wołowiną i awokado oraz słynna kanapka kubańska z kapustą kiszoną, mięsem i serem, więc czułam się trochę, jakbym była z powrotem w Szwajcarii ;) Oczywiście do każdego dania margarita leje się strumieniami ;) A i jeszcze obowiązkowo kubańskie śniadanko – empanadas, czyli smażone lub pieczone pierożki z nadzieniem i słodkie churros.

Skoro jesteśmy przy margaricie.. Ponieważ często byliśmy w drodze po kilka-kilkanaście godzin, a drogi w tej części Stanów nie są tak fascynujące jak na zachodnim wybrzeżu, jako pasażer musiałam sobie jakoś radzić :) I tak odkryłam margaritę w puszce. Daleko jej oczywiście do real thing, ale do sączenia w aucie nadaje się znakomicie. Są różne smaki, choć truskawkowa smakowała mi najbardziej. Dodam tylko, że jest też wersja litrowa.. ;P

IMG_7476

Moje kolejne odkrycie – czipsy z platana. Mmmmmm. Pycha! Niestety były tylko na Florida Keys, szukałam później w innych miejscach i nie znalazłam :(

Opuśćmy na chwilę wybrzeże i przejdźmy do konkretów – Georgia i Tennessy. Te dwa stany to kraina mięsa. Rządzą tu barbecue, fried chicken, steaks & ribs. Oczywiście nie można tego jeść codziennie (choć sporo Amerykanów to robi i jakoś żyją), ale warto spróbować, żeby dowiedzieć się, jak powinno się przyrządzać mięso. Trzy miejsca, które polecam – Gus’s World Famous Hot&Spicy Fried Chicken w Memphis (jest naprawdę hot i spicy!), Ted’s Montana Grill w Atlancie (burgery z bizona!) oraz prawdziwa uczta dla żeberkojadów – Sticky Fingers – sieciówka, ale tak dobrych żeber to ja jeszcze chyba nie jadłam, wymiękają nawet te z Memphis, które jadał Elvis ;) We wszystkich trzech miejscach dużo lokalsów, co zawsze jest dobrą rekomendacją.

fullsizeoutput_75c

Być w Nowym Orleanie i nie zjeść jambalayi, to jak być w Krakowie i nie spróbować zapiekanki z Placu Nowego :) Specjalność kuchni kreolskiej i cajunskiej to ryż z pikantną kiełbaską (są różne wersje) i dodatkami, tj. kurczak czy krewetki. Bardzo smaczne i sycące. Naszą jambalayę zjedliśmy w restauracji Maison na Frenchmen Street. Najlepiej smakuje z muzyką na żywo :)

Wróćmy jeszcze na chwilę do kraba.. To było zdecydowanie największe wyzwanie kulinarne, głównie od strony technicznej. Dostaliśmy fartuszek, nożyk i rolkę papieru kuchennego. I michę wypełnioną skorupiakami :) I radź tu sobie teraz człowieku.. Był fun, była wyżerka, zostały nowe umiejętności i ukradziony z Joe’s Crab Shack nożyk do otwierania kraba ;) Peace, love & crabs!

fullsizeoutput_75e

Z serii jedzenie, które wydaje się dziwne i paskudne, ale okazuje się całkiem smaczne – prażona świńska skóra.. Smakuje jak czipsy bekonowe ;)

Deseeery, nasze guilty pleasure.. Ameryka słynie z cheesecake’ów, można je spotkać w setkach różnych wersji. Nasze ulubione – red velvet, czyli ciasto barwione burakiem oraz specjalność z Florida Keys, choć serwują je praktycznie wszędzie na Florydzie i w okolicach – Key Lime Pie, czyli tarta cytrynowa. Palce lizać!

I na koniec – słynne amerykańskie śniadania! Pankejki, omlety, bajgle.. ja zakochałam się w waflach z masłem orzechowym z Waffle House (kocham Amerykanów za wszystko, co robią z masłem orzechowym!).. Efekt – dodatkowe kilogramy, ale za to jakie szczęśliwe!:D

 

 

 

Advertisement

Mississippi & New Orleans

IMG_4429

Z Memphis wjechaliśmy na Hwy 61, zwaną (jakby inaczej) The Blues Highway, którą przejechaliśmy przez cały stan Mississippi z góry na dół, mniej lub bardziej wzdłuż jednej z największych rzek w USA. Po drodze pola, pola, pola.. Płasko i nudno. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę w położonym nad rzeką małym miasteczku Viksburg, które podczas wojny secesyjnej przez 47 dni broniło strategicznego dostępu do portu Mississippi. Było też pierwszym miejscem w Stanach, gdzie sprzedawano Colę w butelkach ;) Wszystkiego dowiedzieliśmy się z murali, na których odmalowano historię miasta.

Za Viksburgiem wjechaliśmy na Natchez Trace Parkway, jedną z najstarszych dróg w Stanach, porównywalną z legendarną Route 66. Na jej końcu znajduje się kopiec Emerald, pozostałość dawnej wioski Indian Natchez, drugiej co do wielkości prekolumbijskiej osady w USA. To ostatni przystanek przed granicą stanu Louisiana. Louisiana.. i nagle wszystko stało się francuskie :) Tu toczy się akcja mojego ulubionego serialu o wampirach True Blood! Magia, voodoo, Zatoka Meksykańska, dziwny akcent, huragany, karaibska kuchnia, no i wiadomo jazz. Tuż przed Nowym Orleanem przejechaliśmy jeszcze przez plantacje bawełny, dzisiaj w większości przerobione na resorty dla turystów, spa i restauracje. Ogromne posiadłości z bogatymi domami robią wrażenie, przy niektórych zachowano nawet drewniane chatki-baraki, w których mieszkali pracujący przy uprawach niewolnicy. Niektóre plantacje można zwiedzać, są w nich muzea poświęcone historii niewolnictwa w Stanach Południowych. My niestety dotarliśmy tam za późno, wszystko było już zamknięte, stąd tylko kilka zdjęć zrobionych przez ogrodzenie.

Do Nowego Orleanu dotarliśmy późnym wieczorem, po 11 godzinach w drodze. O godzinie 22 wciąż było gorąco, ok. 25 stopni. Nasz „hotel“ okazał się studencką oberżą, dostaliśmy pokój na poddaszu, z dziurą w ścianie zamiast klimatyzacji i krzywą podłogą ;) Ale przynajmniej byliśmy w centrum, pomiędzy Garden District i French Quarter. Szybka kanapka z ostrygami, piwo i spaaaać!

W Nowym Orleanie spędziliśmy tylko jeden dzień, ale to wystarczyło, żeby znalazł się w moim Top 3 amerykańskich miast, które dotąd poznałam (za NYC i LA). Mówi się, że to najbardziej europejskie miejsce w Stanach i rzeczywiście są momenty, kiedy można się tam poczuć, jak w Paryżu albo w Barcelonie. Zwłaszcza Garden District, zielona dzielnica ze śródziemnomorską architekturą, jest praktycznie wcale nieamerykańska. Trochę tam Francji, trochę Hiszpanii, trochę Grecji. Dużo domów wystawionych na sprzedaż – Kathrina i kryzys finansowy zrobiły swoje. Ale wystarczy wyjść na St Charles, która do razu skojarzyła mi się z Brooklynem, przejechać kilka przystanków historyczną kolejką miejską, wysiąść na Canal Street i tam czuć już klimat dużego amerykańskiego miasta – hałaśliwie, trochę brudno, trochę śmierdzi, bezdomni na ulicach, kręcą się podejrzane typki itp. A potem wpada się do French Quarter, ląduje na Bourbon Street i tam się przepada (to jedno z niewielu miejsc w Stanach, gdzie można pić alkohol na ulicy) ;) Ludzie, muzyka, tańce, słońce.. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć :)

Po kilku zabójczych daiquiri, zwanych tutaj Hand Granate (granat ręczny), można odpocząć nad rzeką i pogapić się na rożnych dziwnych ulicznych „artystów“. Zmęczeni Bourbon Street poszliśmy poszukać trochę spokoju na równie żywej i kolorowej, ale już mniej turystycznej Frenchmen Street, gdzie praktycznie w każdej knajpie można posłuchać muzyki na żywo przez cały dzień i zjeść jampalaję (ryż z pikantną, naprawdę pikantną kiełbaską). Karaibska kuchnia, afrykańskie kolory, amerykański luz i europejski styl – to Nowy Orlean, nie bez powodu zwany The Big Easy. Baaaardzo mi taka mieszanka pasuje :) Na koniec, po kilku rozmowach z lokalsami, udało nam się poznać sekret wiszących wszędzie pereł. Nie jest zbyt skomplikowany – mają przynosić szczęście, a w praktyce – są łatwym łupem na obwieszających się nimi turystów ;)

Bez pereł, ale z mocnym postanowieniem powrotu do NOLA, ruszyliśmy w kierunku Florydy. Tu spędzimy najbliższy tydzień.

 

Von Memphis ging es südwärts nach New Orleans. Mehr oder weniger dem Mississippi entlang, einfach mehr gerade. Flache Gegend mit Wäldern. In Vicksburg machten wir einen längeren Stopp um sich die Beine zu vertreten und die Atmosphäre vergangener, erfolgreichen Zeit zu spüren. Diese kleine Stadt war wichtig als Verladestation der Eisenbahn auf die grossen Mississippi Fähren um auf der anderen Seite weiter Richtung Westen zu fahren. Ebenso im Bürgerkrieg wurden Gefechte ausgetragen.

Auf dem Natchez Trace Parkway fuhren wir weiter nach Natchez. Dies ist einer der ältesten Strassen in den USA und verläuft kurvig durch die Wälder mit wenig Verkehr. Zu vergleichen mit der Legendären Route 66.

Endlich in New Orleans angekommen gönnten wir uns einen Znacht im Blind Pelican. Zu Fuss in 5 Minuten von unserer Unterkunft entfernt. Wir waren in einer art Jugendherberge im obersten Zimmer. Cooles Haus mit vielen jungen Leuten. Wir fühlten gleich älter….

Am nächsten Tag ging es früh zum Garden District. Sehr schöne Gegend mit vielen alten Häusern, bei uns würde man Altstadtvillen sagen. Grosse Gärten mit Bäumen um fast jedes haus gibt dieser Gegend den Namen. Der Lafayette Friedhof mitten im Quartier ist einer der Ältesten in New Orleans (1833), allerdings war er nur für die besser gestellten Leute gedacht. Man sieht das gut an den grossen Gräbern mit Gruften.

Mit dem alten Tram fuhren wir weiter zum French Quarter, dem Höhepunkt von New Orleans. Tageskarte übrigens kostet 3 Dollar!

Durch die Bourbon Street schlenderten wir quer durch das Quartier. Dies ist ein wenig wie Las Vegas, viele Bars, Clubs und Restaurants und viele Gruppen unterwegs die trinken und Party machen wollen. Auch fast der einzige Ort in den USA wo man draussen Alkohol trinken kann ohne die Flasche in eine braune Tüte stecken zu müssen. Wir haben uns auf anhieb wohl gefühlt. Auch an jeder Ecke Livemusik mit Jazz oder Blues.

Shopping durfte auch nicht fehlen zwischendurch. Zum Nacht mit Livemusik zog es uns an die Frenchman Street, auch bekannt für seine Musiklokale.

An vielen Bäumen, Strassenlaternen und ähnlichem hingen Perlenketten. Nach recherchieren fanden wir heraus dass es mit dem Mardi Grass zu tun hat. Das ist der Karneval hier in New Orleans und Gegend. Es soll Glück bringen und die Ketten werden beim Umzug von den Wagen in das Publikum geworfen. In der Bourbon Street bekommen die Mädchen Ketten das ganze Jahr wenn Sie ihr Shirt heben…..Dies ist wohl eher die Primitive Art des Brauches.

Im Moment sind wir in Fort Walton Beach und machen halt auf unserem Weg nach Tampa und Miami. Schneeweisser Strand und angenehm warmes Wasser. Die Preise für Essen und Trinken sind eher hoch da es hier sehr viele Touristen hat. Aber morgen geht es schon wieder weiter nach Tampa.