Mississippi & New Orleans

IMG_4429

Z Memphis wjechaliśmy na Hwy 61, zwaną (jakby inaczej) The Blues Highway, którą przejechaliśmy przez cały stan Mississippi z góry na dół, mniej lub bardziej wzdłuż jednej z największych rzek w USA. Po drodze pola, pola, pola.. Płasko i nudno. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę w położonym nad rzeką małym miasteczku Viksburg, które podczas wojny secesyjnej przez 47 dni broniło strategicznego dostępu do portu Mississippi. Było też pierwszym miejscem w Stanach, gdzie sprzedawano Colę w butelkach ;) Wszystkiego dowiedzieliśmy się z murali, na których odmalowano historię miasta.

Za Viksburgiem wjechaliśmy na Natchez Trace Parkway, jedną z najstarszych dróg w Stanach, porównywalną z legendarną Route 66. Na jej końcu znajduje się kopiec Emerald, pozostałość dawnej wioski Indian Natchez, drugiej co do wielkości prekolumbijskiej osady w USA. To ostatni przystanek przed granicą stanu Louisiana. Louisiana.. i nagle wszystko stało się francuskie :) Tu toczy się akcja mojego ulubionego serialu o wampirach True Blood! Magia, voodoo, Zatoka Meksykańska, dziwny akcent, huragany, karaibska kuchnia, no i wiadomo jazz. Tuż przed Nowym Orleanem przejechaliśmy jeszcze przez plantacje bawełny, dzisiaj w większości przerobione na resorty dla turystów, spa i restauracje. Ogromne posiadłości z bogatymi domami robią wrażenie, przy niektórych zachowano nawet drewniane chatki-baraki, w których mieszkali pracujący przy uprawach niewolnicy. Niektóre plantacje można zwiedzać, są w nich muzea poświęcone historii niewolnictwa w Stanach Południowych. My niestety dotarliśmy tam za późno, wszystko było już zamknięte, stąd tylko kilka zdjęć zrobionych przez ogrodzenie.

Do Nowego Orleanu dotarliśmy późnym wieczorem, po 11 godzinach w drodze. O godzinie 22 wciąż było gorąco, ok. 25 stopni. Nasz „hotel“ okazał się studencką oberżą, dostaliśmy pokój na poddaszu, z dziurą w ścianie zamiast klimatyzacji i krzywą podłogą ;) Ale przynajmniej byliśmy w centrum, pomiędzy Garden District i French Quarter. Szybka kanapka z ostrygami, piwo i spaaaać!

W Nowym Orleanie spędziliśmy tylko jeden dzień, ale to wystarczyło, żeby znalazł się w moim Top 3 amerykańskich miast, które dotąd poznałam (za NYC i LA). Mówi się, że to najbardziej europejskie miejsce w Stanach i rzeczywiście są momenty, kiedy można się tam poczuć, jak w Paryżu albo w Barcelonie. Zwłaszcza Garden District, zielona dzielnica ze śródziemnomorską architekturą, jest praktycznie wcale nieamerykańska. Trochę tam Francji, trochę Hiszpanii, trochę Grecji. Dużo domów wystawionych na sprzedaż – Kathrina i kryzys finansowy zrobiły swoje. Ale wystarczy wyjść na St Charles, która do razu skojarzyła mi się z Brooklynem, przejechać kilka przystanków historyczną kolejką miejską, wysiąść na Canal Street i tam czuć już klimat dużego amerykańskiego miasta – hałaśliwie, trochę brudno, trochę śmierdzi, bezdomni na ulicach, kręcą się podejrzane typki itp. A potem wpada się do French Quarter, ląduje na Bourbon Street i tam się przepada (to jedno z niewielu miejsc w Stanach, gdzie można pić alkohol na ulicy) ;) Ludzie, muzyka, tańce, słońce.. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć :)

Po kilku zabójczych daiquiri, zwanych tutaj Hand Granate (granat ręczny), można odpocząć nad rzeką i pogapić się na rożnych dziwnych ulicznych „artystów“. Zmęczeni Bourbon Street poszliśmy poszukać trochę spokoju na równie żywej i kolorowej, ale już mniej turystycznej Frenchmen Street, gdzie praktycznie w każdej knajpie można posłuchać muzyki na żywo przez cały dzień i zjeść jampalaję (ryż z pikantną, naprawdę pikantną kiełbaską). Karaibska kuchnia, afrykańskie kolory, amerykański luz i europejski styl – to Nowy Orlean, nie bez powodu zwany The Big Easy. Baaaardzo mi taka mieszanka pasuje :) Na koniec, po kilku rozmowach z lokalsami, udało nam się poznać sekret wiszących wszędzie pereł. Nie jest zbyt skomplikowany – mają przynosić szczęście, a w praktyce – są łatwym łupem na obwieszających się nimi turystów ;)

Bez pereł, ale z mocnym postanowieniem powrotu do NOLA, ruszyliśmy w kierunku Florydy. Tu spędzimy najbliższy tydzień.

 

Von Memphis ging es südwärts nach New Orleans. Mehr oder weniger dem Mississippi entlang, einfach mehr gerade. Flache Gegend mit Wäldern. In Vicksburg machten wir einen längeren Stopp um sich die Beine zu vertreten und die Atmosphäre vergangener, erfolgreichen Zeit zu spüren. Diese kleine Stadt war wichtig als Verladestation der Eisenbahn auf die grossen Mississippi Fähren um auf der anderen Seite weiter Richtung Westen zu fahren. Ebenso im Bürgerkrieg wurden Gefechte ausgetragen.

Auf dem Natchez Trace Parkway fuhren wir weiter nach Natchez. Dies ist einer der ältesten Strassen in den USA und verläuft kurvig durch die Wälder mit wenig Verkehr. Zu vergleichen mit der Legendären Route 66.

Endlich in New Orleans angekommen gönnten wir uns einen Znacht im Blind Pelican. Zu Fuss in 5 Minuten von unserer Unterkunft entfernt. Wir waren in einer art Jugendherberge im obersten Zimmer. Cooles Haus mit vielen jungen Leuten. Wir fühlten gleich älter….

Am nächsten Tag ging es früh zum Garden District. Sehr schöne Gegend mit vielen alten Häusern, bei uns würde man Altstadtvillen sagen. Grosse Gärten mit Bäumen um fast jedes haus gibt dieser Gegend den Namen. Der Lafayette Friedhof mitten im Quartier ist einer der Ältesten in New Orleans (1833), allerdings war er nur für die besser gestellten Leute gedacht. Man sieht das gut an den grossen Gräbern mit Gruften.

Mit dem alten Tram fuhren wir weiter zum French Quarter, dem Höhepunkt von New Orleans. Tageskarte übrigens kostet 3 Dollar!

Durch die Bourbon Street schlenderten wir quer durch das Quartier. Dies ist ein wenig wie Las Vegas, viele Bars, Clubs und Restaurants und viele Gruppen unterwegs die trinken und Party machen wollen. Auch fast der einzige Ort in den USA wo man draussen Alkohol trinken kann ohne die Flasche in eine braune Tüte stecken zu müssen. Wir haben uns auf anhieb wohl gefühlt. Auch an jeder Ecke Livemusik mit Jazz oder Blues.

Shopping durfte auch nicht fehlen zwischendurch. Zum Nacht mit Livemusik zog es uns an die Frenchman Street, auch bekannt für seine Musiklokale.

An vielen Bäumen, Strassenlaternen und ähnlichem hingen Perlenketten. Nach recherchieren fanden wir heraus dass es mit dem Mardi Grass zu tun hat. Das ist der Karneval hier in New Orleans und Gegend. Es soll Glück bringen und die Ketten werden beim Umzug von den Wagen in das Publikum geworfen. In der Bourbon Street bekommen die Mädchen Ketten das ganze Jahr wenn Sie ihr Shirt heben…..Dies ist wohl eher die Primitive Art des Brauches.

Im Moment sind wir in Fort Walton Beach und machen halt auf unserem Weg nach Tampa und Miami. Schneeweisser Strand und angenehm warmes Wasser. Die Preise für Essen und Trinken sind eher hoch da es hier sehr viele Touristen hat. Aber morgen geht es schon wieder weiter nach Tampa.

 

Advertisement