Miami & Key West

IMG_4675

Po kilku dniach spędzonych w Miami prawie nauczyliśmy się hiszpańskiego :) Miasto milionerów, hoteli-kolosów i sceneria raperskich teledysków rzeczywiście klimatem bardziej przypomina Kubę niż te Stany, które do tej pory poznaliśmy. Żar tropików, palmy, Latynosi.. Wikipedia mówi, że tylko 30 proc. mieszkańców mówi na co dzień po angielsku. Są miejsca, gdzie naprawdę trudno się dogadać, na szczęście “dos empanadas” wystarczy, żeby nie umrzeć z głodu ;)

Miami już na samym początku oszołomiło mnie architekturą. Wjechaliśmy do Miami Beach i nagle zrobiło się ciemno.. Wzdłuż jednej z głównych ulic – Collins Street – białe olbrzymy tworzą mur, za którym jest już tylko piasek i Atlantyk. Mieszkaliśmy na North Beach, wystarczyło przejść przez ulicę i byliśmy na plaży, tej mniej popularnej i mniej turystycznej niż South Beach, ale za to z bardziej lokalnym smaczkiem.

Mieszkańcy Miami dużo się ruszają i wydają się nieczuli na ponad 30-stopniowe upały (nie chce wiedzieć, jak tu jest latem), za co ich szczerze podziwiam. Biegaczy i rowerzystów widać o każdej porze dnia, a strój sportowy obowiązuje nawet wieczorami w restauracjach. Z praktycznych informacji turystycznych – po mieście można się poruszać za darmo śmiesznymi, staromodnymi Miami Beach Trolleys (niestety odkryliśmy to dopiero w ostatni wieczór).

Miami to nie tylko plaże, choć to wokół nich toczy się w dużej mierze życie miasta. South Beach to dla mnie przede wszystkim wspaniała architektura Art Deco – Miami w takim stylu zostało odbudowane po wielkim huraganie w 1926 r. Są i bardziej współczesne architektoniczne perełki, jak budynek sali koncertowej New World Center projektu Franka Gehry. South Beach to też słynna ulica Ocean Drive, gdzie dniem i nocą paradują ludzie i auta, tam są też najbardziej turystyczne bary i restauracje (uwaga na ceny!). Za dnia jest nawet dość przyjemnie, nocą to miejsce staje się nie do zniesienia. Starsi panowie z wężami na szyjach, półnagie panny (widoku niektórych nie da się niestety odzobaczyć), pijani turyści, a wszystko okraszone porządną dawką decybeli latynoskich hitów. Plus gęste, wilgotne powietrze. Dla mnie mieszanka wybuchowa.

Idealnie czułam się za to w Wynwood, alternatywnej dzielnicy leżącej niedaleko Downtown Miami. Kolorowe murale, galerie sztuki, dizajnerskie butiki i knajpy. Oooo tak! Mocno tam hipstersko, ale to dobra odskocznia od klimatów beach latino. Przy okazji, w drodze do Wynwood przeszliśmy przez całą Little Haiti (podkreślam: przeszliśmy – co już wzbudza podejrzenia, jak to tak chodzić, skoro można jechać autem) – lepiej omijać z daleka. To drugie oblicze Miami – tak zresztą, jak i każdego dużego, nie tylko amerykańskiego miasta.

Jedzenie w Miami – to temat na osobny rozdział! Kuchnia kubańska, karaibska, brazylijska.. mmmm.. Sporo kulinarnych inspiracji, do przetestowania w domu :) Miami, z całym swoim luzem i latino glamour, ma coś, co przyciąga i sprawia, że chce się tam być. Śniadanie na plaży, kąpiel w oceanie, litrowa margharita na Ocean Drive, kolacja w małej kubańskiej knajpie, gdzie nikt nie mówi po angielsku, i te ogromne białe hotele.. – to wspomnienia, które długo we mnie zostaną.

Po Miami przyszedł czas na Florida Keys. Postanowiliśmy dojechać aż do ostatniej wysepki, czyli Key West, gdzie znajduje się najdalej na południe wysunięty punkt kontynentalnych Stanów. Stąd do Kuby jest już tylko 90 mil (ok. 140 km). Droga na Key West jest dość monotonna i powolna (większość jedzie się tylko jednym pasem ruchu) choć woda (po lewej stronie Atlantyk, po prawej Zatoka Meksykańska) ma tutaj piękny jasnoturkusowy odcień. Od ostatniego miasta na kontynencie, Florida City, do samego końca archipelagu wysp (zostały połączone w 1910 r., początkowo drogą kolejową, dopóki nie zniszczył jej huragan – do dzisiaj widać pozostałości zburzonych mostów kolejowych) są dokładnie 126 mile i 42 mosty.. Zerowa mila znajduje się w Key West.

Tutaj to już Kuba na całego! Urocze kolorowe, drewniane domki, bujna roślinność, kokosy sprzedawane za 5 dolarów(!) na ulicach, zapach morza i kurortowy luz-blues. I wilgotny, klejący upał.. :/ Pierwsze co pobiegłam oczywiście do domu Ernesta Hemingwaya! Mieszkał tu w latach 1931-1939 i tu napisał m.in. “Komu bije dzwon” i “Śniegi Kilimandżaro”. Cały dom i ogród opanowany jest przez słynne sześciopalczaste koty, jest ich tu aż ok. 50, choć większość się chowa. Po wizycie w domu, można strzelić szklankę rumu w Sloppy Joe Bar, którego Hemingway był stałym rezydentem (w czasach Wielkiej Depresji tylko jego stać było na picie). Pisarz był tak związany z tym miejscem, że przy basenie, który kosztował go 20 tys. dolarów (za dom zapłacił tylko 8 tys.) zbudował sobie fontannę z przytarganego z baru sedesu..

Key West na pierwszy rzut oka wydaje się cichym, sennym nadmorskim kurortem, ale wystarczy poczekać do zachodu słońca i przejść się główną Duval Street w kierunku morza, a odkrywa się drugie oblicze miasteczka. Oblicze turystyczno-imprezowe. Lokalsi ponoć bardzo nie lubią Duval i jej okolic, co im wcale nie przeszkadza się tu dobrze bawić. Wieczorem poszliśmy na Mallory Square, obejrzeć zachód słońca na molo i trafiliśmy na wielką imprezę, z pokazami lotniczymi i inscenizacją bitwy morskiej :D Okazało się, że załapaliśmy się na obchody 35. rocznicy proklamacji Conch Republic (Republiki Muszli) – samozwańczego państwa, które stworzyli sobie mieszkańcy archipelagu Florida Keys w proteście przeciwko amerykańskiej polityce antymigracyjnej w latach 80. XX wieku. Niby takie śmichy chichy, ale Republika ma nawet swój hymn i wydaje paszporty. Choć trudno powiedzieć, czy to lokalny patriotyzm czy tylko historyjka dla turystów.

Key West to mekka rybaków, artystów, tułaczy, wolnych duchów i freaków ze Stanów i całego świata. Takich, jak poznana przez nas para – Brazylijka i Amerykanin z Utah. Przyjechali kiedyś na weekend i tak zostali, już od siedmiu lat mieszkają na łódce. Bawią się w piratów, uczą nurkowania, grają w siatkówkę, pływają i piją ;) Twierdzą, że na Key West ludzie nie mają problemów, no może z wyjątkiem upałów i czasem zbyt silnego wiatru, ale do tego przecież można się przyzwyczaić. Key West nas urzekło, może nawet byśmy tu dobrze pasowali ;) Następnym razem na pewno zostaniemy dłużej.

Z pewnym niedosytem wróciliśmy do Miami i pojechaliśmy dalej na północ, w kierunku Cape Canaveral. Po drodze zatrzymaliśmy się w Palm Beach obejrzeć słynny historyczny hotel The Breakers (tak, kochamy hotele!). Budynek otwarto w 1896 roku, a w latach 20. XX wieku odbudowano, po tym, jak strawił go pożar. Został zaprojektowany na wzór rzymskiej Villa Medici i jest naprawdę spektakularny, zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Najtańszy pokój kosztuje ponad 800 dolarów za noc.. więc ze spuszczonymi głowami udaliśmy się do obskurnego motelu w miejscowości o nic niemówiącej nazwie Stuart w samym środku niczego (wymuszona kolacja w Macu, nic innego nie było w pobliżu). Przed nami kilka ostatnich dni w Stanach, podczas których jeszcze sporo się wydarzy. Stay tuned!

 

 

Miami, das kommt mir spanisch vor….

Welcome to Miami, oder so. Man spricht hier Spanisch, überall, wirklich überall. 70% der Leute in Miami sprechen Spanisch. Vielleicht versteht mann mich hier besser weil alle mit einem Akzent englisch sprechen wie ich.

Das Wetter ist heiss und feucht, halt tropisch. Aber wenn ich den Wetterbericht aus der Schweiz sehe bin ich froh hier zu sein. Unser Hotel ist in North Beach und einen Katzensprung vom Strand entfernt. Ein Studiokomplex und sehr günstig (190 Dollar für 3 Nächte) Am ersten Tag machten wir uns mit dem Bus auf zu South Beach, dem Art Deco District und Ocean Drive. Unterwegs viele Hotels, Villen mit den passenden Jachten davor. Wirklich schön und beeindruckend. Wir machten uns zu Fuss auf den Weg im Art Deco District. Sehr schöne Häuser aus den Anfangszeiten des Tourismus in Miami (20er bis 40er Jahre). Sehr farbig und voller Leben. Am Ocean Drive genehmigten wir uns am Nachmittag einen Drink und etwas zu essen.

Zweiter Tag Richtung Downtown mit Bus und zu Fuss zum Wynwood Viertel. Wir mussten ziemlich weit laufen und trafen fast niemanden unterwegs. Amerika ist ein Land der Autofahrer. Es war aber auch sehr heiss…..

Das ganze Wynwood Viertel ist voll mit Mural. Jedes Gebäude hat mindestens eine Wand die mit irgendetwas bemalt ist. Sehr interessant und abwechslungsreich. Man kann Stunden dort verbringen.

Am Abend ging es zurück zum Ocean Drive um das Nachtleben zu spüren. Nun, wir sind wohl etwas zu alt oder wir waren zu müde. Es war zu viel von allem: Menschen, Musik, Lärm und Essen. Wir assen wohl die teuerste Paella der Welt. 150 Dollar!! Man sollte halt vorher fragen wie viel sie kostet…selber Schuld. Man merkte dass das Personal nur auf das Geld der Besucher aus war. Wieder etwas gelernt.

Nun ab in den südlichsten Süden der USA, Key West. Nach ca. 3,5 Stunden fahrt erreichten wir Key West über 42 Brücken nach dem Mittag. Wir hatten eine kleine Unterkunft im alten Teil der Stadt. Zu Fuss waren alle Sehenswürdigkeiten erreichbar. Nur 5 Minuten zum Ernest Hemingway Haus wo er zwischen 1931 und 1939 lebte. Sehr spannend die Geschichte um Ihn zu erleben. Auch viele Katzen leben immer noch hier auf seinem Areal. Er hatte wirklich ein Leben das ziemlich viele von uns wünschen. Am Morgen schreiben, am Nachmittag fischen und am Abend in der Sloppy Joe Bar trinken. Diese Besuchten wir auch noch am Abend. Sie liegt in der Duval Street, einer Hauptstrasse wo sich das Leben in der Nacht abspielt. Ähnlich der Bourbon Street in New Orleans, einfach kleiner.

Wir hatten Glück da an diesem Tag im Hafen noch der Independence Day von Key West gefeiert wird. 1982 haben die Leute von Key West die Conch Republic gegründet, die Unabhängigkeit. Weil die USA eine Brücke nach Key West gesperrt hatten, um Imigranten den Weg zu versperren, Gründeten Sie aus Protest die Republik. Um dies zu feiern bekämpfen sich zwei Gruppen auf Booten mit grossen Wasserwerfern bis ein Team gewonnen hat. Bin nicht wirklich hinter die Regeln gekommen war aber Lustig.

Am südlichsten Punkt waren wir natürlich auch. Auch wenn er nicht wirklich der Südlichste ist. Der liegt leider auf dem Areal des Militärs und ist nicht besuchbar.

Witzig auch die vielen Hühner und Hähne die frei umherlaufen und am Morgen hört man den Hahn krähen. Man fühlt sich wie auf einem Bauernhof.

Nach Key West geht es wieder Richtung Norden. Halt in Palm Beach, nicht um Trump zu besuchen. Der ist gerade nicht da. Nein, das Breakers Hotel wollten wir uns anschauen. Ein Beeindruckender Bau nach italienischem Vorbild im Jahr 1896 gebaut worden. Must see wenn man dort ist. Luxus pur in allen Bereichen, sogar auf den Toiletten die wir besuchten….. Gerne wären wir geblieben, aber die 800 Dollar für eine Nacht war uns doch etwas zu viel.

Nach einem Imbiss fuhren wir noch das letzte Stück bis nach Stuart zu unserem Nachtqaurtier. Nicht so wie das Breakers, aber für 72 Dollar erwarten wir das auch nicht.

Advertisement